Krzysztof Lubecki - Prywatna Specjalistyczna Praktyka Lekarska
powiększ
powiększ
powiększ
powiększ
RFITTH

Życiorys

W Polsce napisanie życiorysu, który mógłby kogoś zainteresować nie jest już możliwe od czasu, gdy poznaliśmy słynny życiorys Kaowca/Stanisława Tyma z filmu REJS (znany zapewne na pamięć wszystkim REJSOLOGOM). Przypomnę tylko:
„ Znamy się mało........więc może ja bym powiedział parę słów o sobie najpierw........Urodziłem się, urodziłem się w Małkinii......w 1937 roku .......w lipcu.....znaczy w połowie lipca........w drugiej połowie lipca...właściwie......dokładnie 17 lipca .... No to tyle może o sobie na początek. Czy są jakieś pytania....
Po prostu nic dodać nic ująć :-)

Tym (nomen omen) nie mniej spróbuję, nie zawsze zgodnie ze schematem i (mam nadzieję) nie zawsze sztywno, miejscami z dygresjami, raczej bez zjadliwości, często z wdzięcznością...

Urodziłem się 2 lipca 1963 roku w Świebodzinie (to takie małe miasto w Lubuskiem ;-) gdzie moi rodzice: Chwalimira i Piotr Lubeccy pracowali jako nauczyciele. Wiele czasu spędzałem też w leżącym niedaleko Rzepinie, gdzie mieszkali moi dziadkowie. W latach mego dzieciństwa był to ważny węzeł kolejowy - wtedy jeszcze jeździły pociągi...Lubię oba te miasteczka do dziś. W Świebodzinie rozpocząłem naukę w Szkole Podstawowej nr1. W związku z organizowaniem w Zielonej Górze Wyższej Szkoły Inżynierskiej mój ojciec otrzymał tam propozycję pracy i zorganizowania Katedry Obróbki Skrawaniem, w związku z czym przenieśliśmy się całą rodzinką do Zielonej Góry (1971 rok). Tam kontynuowałem naukę w Szkole Podstawowej nr 2, a potem nr 3 (od piątej klasy) - bliżej naszego miejsca zamieszkania. W 1978 roku podjąłem dalszą naukę w Liceum Ogólnokształcącym nr 1 im. Edwarda Dembowskiego (znanej „Jedynce"), w klasie o profilu biologiczno - chemicznym. Zainteresowania biologią przejawiałem już podobno we wczesnym dzieciństwie, łapiąc żaby w ogródku babci :-) A tak poważniej - ukierunkowałem je w entomologii - od roku 1981 jestem nieprzerwanie członkiem Polskiego Towarzystwa Entomologicznego. W 1981 roku uczestniczyłem w 10 Jubileuszowej Olimpiadzie Biologicznej, którą wygrałem. W naszej klasie, w której biologię wykładała Pani Lucyna Szlęzak - było jeszcze dwóch laureatów Olimpiady Biologicznej (w roku 1982), a 10 z nas zostało lekarzami. Do dziś utrzymujemy z większością koleżanek i kolegów bliskie kontakty i spotykamy się na okresowych Spotkaniach Absolwentów.

W 1982 roku, po zdaniu matury - złożyłem dokumenty na Akademii Medycznej w Poznaniu, gdzie zamierzałem studiować na Wydziale Lekarskim. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że jako zwycięzca Olimpiady Biologicznej zostanę przyjęty na studia bez egzaminu wstępnego. Nie wiedziałem też, iż całe studia staną pod znakiem zapytania, a to ze względu na opinię otrzymaną od dyrekcji mojego Liceum i umieszczoną w moich dokumentach przekazanych na poznańską uczelnię - mówiącą (cytuję) „nie nadaje się do studiów na wyższej uczelni" i zaświadczającą o moich „antysocjalistycznych poglądach politycznych" (były to lata stanu wojennego). Wpisaniu tej opinii do dokumentacji absolwenta była przeciwna i protestowała przeciwko niej znaczna część nauczycieli, w tym moja Wychowawczyni - Pani Krystyna Szuba. Nazwiska ówczesnego dyrektora nie podaję... Miałem sporo szczęścia, na studia się dostałem, poznaniacy nie przejmowali się bowiem pisaniną zielonogórskich komuchów.

W czasie studiów poznałem moją małżonkę Alicję Złotogórską - koleżankę z grupy studenckiej. Pobraliśmy się w czasie wakacji pomiędzy drugim a trzecim rokiem studiów, od trzeciego roku mieliśmy już wspólny pokój w akademiku (Eskulap). Także na trzecim roku studiów pojawił się trzeci lokator tego pokoju - nasz syn Michaś. Radziliśmy sobie dzielnie, przywykliśmy wtedy do ciężkiej pracy i szanowania czasu. Studiów nie przerywaliśmy, pomimo iż w 1987 roku była już kolejna lokatorka pokoju - córeczka Joasia. Dziś jesteśmy już pewni tego, że okres studiów był najlepszym czasem na wychowanie dzieci - mieliśmy wtedy stosunkowo dużo wolnego czasu (sic!) - a dokładnie znacznie więcej, niż mieliśmy go później, po podjęciu pracy jako lekarze!!! Lata spędzone w akademiku z dziecinnym łóżeczkiem (do którego dobudowaliśmy pięterko) były jednymi z najszczęśliwszych w naszym życiu. Reportaż zdjęciowy z naszego pokoju dał mi nawet jakąś malutką nagrodę w konkursie fotograficznym ;-)). Pewny tego, iż nic mi się nie stanie (za dużo cholernego szczęścia przy dostaniu się na studia!!!) nie przerywałem „działalności antysocjalistycznej" i jako ojciec dwójki małych dzieci woziłem „bibułę" na trasie Poznań - Kraków. Mój kolega Kuba Pietrzak wpadł, przeszedł wraz ze swą z dziewczyną brutalne przesłuchania na ubecji, spędził kilka miesięcy w więzieniu, potem wyemigrował... Nie sypnął...Ja miałem po prostu szczęście...

Studia ukończyliśmy w 1988 roku, z „rodzinną" średnią ocen egzaminacyjnych 4,5. Otrzymałem dyplom z wyróżnieniem i osiągnąłem średnią ocen z egzaminów 4,92 (wtedy nie było „szóstek"). Piszę to nie po to, aby się chwalić (chociaż jest czym!), ale po to, aby dać punkt odniesienia do dyskusji w kwestiach „braku możliwości urodzenia i wychowania dzieci". Można je urodzić i wychować nie przerywając studiów i samodzielnie utrzymując rodzinkę? Można!! Na studiach byliśmy samowystarczalni finansowo, a to między innymi właśnie dzięki nauce (stosunkowo wysokie stypendia naukowe w Poznaniu), wzięliśmy też stypendia „fundowane" z województwa zielonogórskiego - tak więc wiedzieliśmy już gdzie rozpoczniemy pracę...Zdołaliśmy nawet trochę zaoszczędzić i gdy kończyliśmy studia - zabieraliśmy z Poznania ciężarówką (!) to, co wtedy było „skarbem" za którym trzeba było „stać w kolejkach" - kilka mebelków dla dzieci, lodówkę i zamrażarkę. Dziękujemy Paniom z administracji D.S. Eskulap za przechowanie tych rzeczy w magazynie!

W 1988 roku podjęliśmy wraz z żoną pracę w Szpitalu w Nowej Soli, gdzie otrzymaliśmy mieszkanie (to były czasy - lekarze dostawali jeszcze mieszkania.....). Dziś początkiem pracy lekarza jest roczny staż podyplomowy, za „naszych czasów" też formalnie tak było - dokładnie po 2 tygodniach stażu musieliśmy „wyrobić" pieczątki i skierowano nas do samodzielnej pracy w przychodniach rejonowych i zakładowych! Opłaciło się wtedy solidne studiowanie i solidne zaliczanie stażu w przychodni rejonowej w czasie studiów (staż ten odbywaliśmy pod okiem doktora Romualda Betiuka w Nowym Miasteczku) - byliśmy dzięki temu przygotowani do samodzielnej pracy!

Zawsze ciągnęło mnie do chirurgii - tak więc starałem się o rozpoczęcie specjalizacji w tej dziedzinie. Rozpocząłem ją pod kierunkiem ówczesnego Ordynatora Oddziału Chirurgicznego - Doktora Władysława Kolbuszewskiego - świetnego chirurga, człowieka łagodnego usposobienia i wielkiej kultury. Moją żonę interesowała okulistyka - ale nie było możliwości takiej specjalizacji w Nowej Soli, rozpoczęła więc specjalizację z chorób wewnętrznych.

Pierwszy stopień specjalizacji z chirurgii uzyskałem 1991 roku, już pod kierunkiem nowego Ordynatora - Doktora Marka Lipko, drugi stopień i tytuł specjalisty w 1995 roku (byłem pierwszym specjalistą, jakiego wykształcił dr Lipko). W nowosolskim szpitalu przepracowaliśmy wraz z żoną 10 lat, był to rozdział o decydującym w naszym życiu zawodowym. Staramy się pamiętać tylko to, co dobre, tego, co złe nie było wiele, choć przebieg specjalizacji były dla nas zawsze trudny (utrudniany?) - mieliśmy bowiem tzw. etaty „przychodniane", a nie „szpitalne" i wielokrotnie nie udawało się nam wyrwać się na staże specjalizacyjne - zawsze był ktoś ważniejszy od nas....Zawiązaliśmy wiele serdecznych przyjaźni, kto zliczy setki długich nocy i tysiące godzin dyżurów...Z satysfakcją obserwujemy obecnie wzrost znaczenia i znakomitą opinię o nowosolskim szpitalu, zarządzanym przez Dyrektor Bożenę Osińską i Dyrektora Mirosława Czyżaka - dla nas pozostanie on zawsze „naszym szpitalem"!

Oprócz pracy zawodowej starałem się w miarę swoich możliwości uczestniczyć w tworzeniu nowego oblicza demokratycznej Polski ( w końcu o niej tak kiedyś wszyscy marzyliśmy!) współorganizując pierwsze „pół demokratyczne" wybory w 1989 roku, a potem pierwsze w pełni demokratyczne w roku 1991. Byłem dwukrotnie delegatem Regionu Zielonogórskiego na Krajowych Zjazdach Solidarności, przez osiem lat byłem członkiem Komisji Zakładowej Solidarności w nowosolskim szpitalu a przez cztery lata jej przewodniczącym. Dwukrotnie miałem też zaszczyt bycia delegatem naszej Okręgowej Izby Lekarskiej w Zielonej Górze na Krajowe Zjazdy Lekarzy.

W 1996 roku przeprowadziliśmy się wraz z rodzinką do nowego domu w Raculi - zawsze marzyliśmy o zamieszkaniu na wsi, przy lesie i przy strumyku - i tak się stało. W związku ze zmianą miejsca zamieszkania zaczęliśmy się też rozglądać za nową pracą.

W 1998 roku, wraz w wejściem w życie reformy systemu opieki zdrowotnej w Polsce - otrzymałem propozycję objęcia stanowiska dyrektora szpitala w Sulechowie. Była to mała jednostka, według ówczesnych planów ministerialnych docelowo skazana na likwidację. Miała jednak kilka „mocnych stron" - w tym cieszący się znakomitą opinią Odział Ginekologiczno-Położniczy, prowadzony przez Doktora Ryszarda Rzepkę. W trudnych warunkach pierwszych trzech lat „reformy" przeprowadziłem restrukturyzację jednostki, zmniejszając zatrudnienie o niemal 200 osób (na początkowe ponad 400), między innymi wyłączając usługi „bytowe"(kuchnię, pralnię, sprzątanie) ze struktur szpitala (catering). Redukcja zatrudnienia szła w parze ze wzrostem liczby i jakości świadczonych usług. Liczba operacji wzrosła dwukrotnie, rosła też systematycznie liczba porodów - kobiety chciały rodzić w Sulechowie. Dokończyłem ciągnącą się 16 lat (sic!) budowę oddziału rehabilitacji, na co pozyskałem kilka mln złotych, głównie z PFRON-u, stworzyłem też od podstaw Oddział Intensywnej Opieki Medycznej (poprzednio nie było go w Sulechowie w ogóle!). W 2000 roku sulechowski Oddział Położniczy uzyskał pierwsze miejsce w ogólnopolskim konkursie „Rodzić po ludzku". Nie zdołałem oczywiście całkowicie zbilansować finansów szpitala - dziś, po niemal 10 latach od „reformy" wiemy już, że w tak małym szpitaliku wieloprofilowym, o starej bazie lokalowej - nie jest to w ogóle możliwe bez finansowego wsparcia lokalnego samorządu - nasz szpital takiego wsparcia wtedy nie uzyskał...Tym nie mniej szpital w Sulechowie miał najmniejsze zadłużenie spośród szpitali szczebla powiatowego w województwie lubuskim (za wyjątkiem Nowej Soli - ale Nowa Sól to szpital powiatowy tylko z lokalizacji - jego profil odpowiada wojewódzkiemu szpitalowi wielospecjalistycznemu).

W 2001 roku zostałem odwołany ze stanowiska dyrektora szpitala w Sulechowie - dziś wiem, że był to najważniejszy jak dotąd dzień w moim życiu. Nie oznacza to lekceważącego odniesienia się przeze mnie do moich dokonań w czasie sprawowania funkcji „administracyjnej", ale:

  • Zarządzanie szpitalem przy braku elementarnej dobrej woli i wsparcia ze strony lokalnego samorządu to "walenie głową w mur"
  • Wiedziałem, że mój następca, pochodzący z Sulechowa i będący człowiekiem: „stamtąd"- uzyska takie wsparcie, ja byłem człowiekiem „z zewnątrz", zadaniowcem, który miał „posprzątać" jednostkę i wykonać wszystkie niepopularne zadania (nikt nie kocha dyrektora który zwalnia z pracy, a były to czasy, gdy w ochronie zdrowia zwalniano - dziś to pracownicy sami się zwalniają!)
  • Zrobiłem już w Sulechowie (niemal) wszystko to, co było trudne i niepopularne, niech mojemu następcy będzie łatwiej. Ja nie lubię łatwych zadań ;-)
  • Zbyt kocham chirurgię, aby jej zaniechać - a na stanowisku dyrektora trudno „wyrwać się" na salę operacyjną ;-)

Od 2001 roku do dziś jedynym źródłem mego utrzymania jest prywatna praktyka lekarska, od tego też czasu jeżdżę (a ostatnio chodzę do pracy i przychodzę z niej) uśmiechnięty i zadowolony. Z każdym rokiem coraz bardziej....
Co prawda prywatną praktykę prowadzę już od 1993 roku, ale dopiero w roku 2001 stała się ona moim „chlebem".
W 2005 roku zakupiliśmy wraz z małżonką położony obok naszego domu w Raculi kolejny dom, mając nadzieję zaspokojenia potrzeb mieszkaniowych naszych kochanych dzieci. myśleliśmy tez o wynajmie. Jednak gdy pojawiła się potrzeba przeniesienia lokalizacji mej praktyki - postanowiliśmy umieścić ją w tym domu. Był to jak się okazało świetny pomysł. I wreszcie od 2009 roku, po oficjalnym przeniesieniu mej siedziby, po latach „tułaczki" i wynajmowania gabinetów, po kilku „potknięciach" finansowych, po „utopieniu" pewnej kwoty na remont w dzierżawionym lokalu, i rozwiązaniu przez nowego jego właściciela umowy dzierżawy - mam własną przychodnię!!!

Warto było znieść problemy związane z budową, choć nikomu ich nie życzę!
Chodzę więc do pracy przez trawnik - mam do niej 30 metrów od mojego domu!
Mój syn Michał jest już lekarzem, tak jak i moja ukochana synowa - mam nadzieję, iż będę miał komu przekazać praktykę!

W końcu jak nie synowi - to wnukom

powrót»


Zawartość strony to informacje zdrowotne, niestanowiące jednak diagnostyki i leczenia w rozumieniu prawa. W razie choroby lub dolegliwości wiadomości umieszczone na stronie nie są wskazaniami do diagnostyki i leczenia oraz nie mogą zastąpić wizyty u lekarza.